Dobry black metal to nie tylko chaotyczne szarpanie strun nad zakopanym w ziemi mikrofonem. Zbyt wiele zespołów puszcza wodze umiaru i idzie w absolutne ekstremum, w myśl zasady – więcej przesterów, niezrozumiałego growlu i czarnobiałych, leśnych sesji zdjęciowych. Całe szczęście, na Revelations of the Red Sword zespołu Svartidauði, idzie w całkiem przeciwnym kierunku.
Islandczycy z Svartidauði jasno pokazują, że wiedzą jaką muzykę chcą robić. Bardzo dobrze przyjęty Flesh Cathedral, będący jednocześnie pierwszym pełnowymiarowym krążkiem grupy, sprawnie ukrywał swoją debiutanckość. Podobne dopracowanie techniczne i pewność stylu to zwykle domena albumów dużo późniejszych i zespołów z dużo większym stażem. Tym bardziej cieszy więc fakt, że po sześcioletnim okresie oczekiwania, doczekaliśmy się drugiego krążka – Revelations of the Red Sword, który nie dość, że dorównuje pierwszemu, to także w wielu aspektach go przewyższa.
Album liczy aż 6 utworów, czyli o 2 więcej niż Flesh Cathedral, jest jednak krótszy o niecałe 10 minut. Jest dynamiczniej, soczyściej i treściwiej. Szybkie tempo narzucane jest już od pierwszego Sol Ascending i skutecznie kontynuowane do Wolves of a Red Sun. Tam nieco zwalnia; gorączkowe przestery przechodzą w bardziej melodyjne riffy, pozwalając odpocząć i nabrać oddechu. Jednak nie dajcie się zwieść – po krótkiej przerwie ponownie trafiamy na tory histerycznie przesterowanych gitar i ponurego growlu, które towarzyszą nam już do ostatniego, prawie dwunastominutowego Aurem Lux.

Revelations of the Red Sword – black metal, który nie boli
Mimo gęstego jak smoła, potępiającego klimatu, w jakim obraca się krążek Revelations of the Red Sword, nie uświadczymy tu typowej dla BM pretensjonalności. Mroczny nastrój delikatnie przełamywany jest lżejszymi i wolniejszymi momentami, dając poczucie wyważenia i przemyślenia. Jest chaos, mrok i przerażające potępienie, jednak podane ze smakiem i umiarem. Uzyskana w ten sposób upiorna linia melodyczna, doskonale wpada w ucho i, niczym wesołe stado nietoperzy, utrzymuje się tam wiele długich godzin po przesłuchaniu albumu.
Tu po prostu wszystko się trzyma – dobrze wykonany growl, nie przesadzone przestery i genialna perkusja. Każdy z zespołu zrobił dobrą robotę, jednak to riffy Þórira sprawiają najlepsze wrażenie, stawiając Svartidauði w Islandzkiej czołówce black metalowych kapel. Album nie kończy się na dobrym pierwszym wrażeniu. Zyskuje wraz z kolejnymi odtworzeniami, odkrywając się przed nami jeszcze mocniej; jak przerażająca ścieżka w głębi ponurego lasu, która z każdym przejściem zaczyna podobać się coraz bardziej.